Władysław Kozakiewicz- „jak ojciec mnie bił, krew była na ścianach”…

streszczenie wywiadu przeprowadzonego przez Donatę Sobotko dla Gazety Wyborczej, 27.10.2013 przeniosłam z eurosport onet pl.

 „…Teraz w wieku niespełna 60 lat pracuje jako nauczyciel wychowania fizycznego w szkole pod Hanowerem. Jak się okazuje, na obczyźnie nikt nie kojarzy go z tym gestem. – W ogóle nie wiedzą, o co chodzi – przyznaje Kozakiewicz, a później dodaje: – Wały były spontaniczne. Wokół słyszałem gwizdy i kiedy byłem w górze, to w mgnieniu oka mi przeleciało: możecie mi skoczyć! To niesamowite uczucie, kiedy podejmujesz ryzyko i ci się udaje.

Znacznie bardziej frapujące są jednak fakty, które Kozakiewicz wyjawia w dalszej części wywiadu. – Ile razy się mówi o kimś, kto kogoś zabije: a, bo on miał ciężkie dzieciństwo i mu poszło na psychikę. Jakie, kurka wodna, ciężkie dzieciństwo? To ja już powinienem z dwudziestu zamordować i bombę podłożyć! – rzuca Kozakiewicz już na początku swoich zwierzeń.

Kozakiewicz urodził się w Małych Solecznikach pod Wilnem. – Z Solecznik pamiętam tylko przebłyski: jak dostałem kopniaka i fruwałem po chałupie, czy w twarz, czy pasem. Ojciec nauczył się szyć trochę i pracowało jako krawiec. Ale jełop był, trzy klasy podstawówki. Nie chciał pracować, wściekły był na wszystko. Chorobliwie. Krowa się zerwała ze sznurka, to tak ją walił kłodą, że rogi połamał. Najnormalniejszy sadysta. Jak wytłumaczyć sadystę? Widział krew, to mocniej bił. Nie kończył na paru pasach przez tyłek – jakbym tak dostał, tobym się oblizał i cicho siedział. Ale nie, bił, abyś poczuł. Brał pas i sprzączką uderzał. Żeby krew poleciała. Jak bił, krew była na ścianach, wszędzie. Pokój, w którym mieszkaliśmy w piątkę w Gdyni, miał 18 metrów, to gdzie można było uciec?

Kozakiewicz został zapytany, dlaczego jego matka nie próbowała zostawić sadystycznego ojca. – Pytaliśmy ją potem z siostrą i bratem, dlaczego się nie rozwiodła. Ona: „Nie wiem”. Ze strachu oczywiście. Że mógłby ją zamordować. Był zdolny do tego. Wszystkie zęby jej wybił. Pięścią, doniczką, deską, co było pod ręką. Jak miałem sześć lat, poszedłem za jakąś orkiestrą na ulicy. Kiedy mnie znaleźli, mama wyrwała ojcu pas i sama mnie okładała, ale już nie sprzączką, tylko drugą stroną. Żeby tylko on nie bił, boby mnie chyba zabił wtedy. Byłem jej wdzięczny.

Mistrz olimpijski potrafi się jednak zdobyć na swego rodzaju usprawiedliwienie zachowania swojego oprawcy. – I tak najmniej z nich dostawałem, byłem najmłodszy, wesoły rozrabiaka. Jak ojciec wstawał do pracy, to bliny z nim pojadałem. I nogi mu myłem wieczorami. Brat i siostra nigdy tego nie robili, ja tak. Byłem mały chłopaczek, a to ojciec. Jak bił, to widocznie trzeba było. A jak łzy leciały, to nie mogłem zajęczeć, jakbym zajęczał, jeszcze bym dostał. Nikt nic nie mówił. Był strach, bo ten facet był czerstwy. Niższy ode mnie, ale ręka jak bochenek chleba. Taki chłop z roli – przyznał Kozakiewicz, który oczywiście chowa wielką urazę do swojego ojca. – Nie byłem na jego grobie. W mojej pamięci nie jest ojcem. Leży w Gdyni, na tym samym cmentarzu co mama, ale osobno. Umarł w 1985 albo 1986, a może później, przepity, zmęczony. Jak zadzwonili do mamy – była wtedy u mnie w Hanowerze – powiedziała: „Nareszcie”.

Jak się okazuje, ojciec Kozakiewicza przyłożył – nomen omen – rękę do jego wychowania oraz jego późniejszych sukcesów sportowych. Na pytanie, skąd po takim dzieciństwie ma w sobie taką pewność i siłę, mistrz z Moskwy odpowiedział: – Chyba mam geny ojca, tego czerstwego chama. Czerstwy cham to człowiek nie do złamania. Taki byłem. Mnie nie można było w sporcie złamać w żaden sposób. (…) Wychodząc na stadion, zawsze byłem w swoim żywiole. Byłem najlepszy na świecie przez dziesięć lat, przegrywałem oczywiście od czasu do czasu, nikt nie wygra wszystkiego, ale generalnie, jak gdzieś się pojawiłem, to inni się załamywali. Ja się skokiem bawiłem, degustowałem to, co robię.”

Kiedyś przemoc domowa była nazywana „wychowywaniem twardą ręką”, „nauczeniem rozumu”, itp. W dzisiejszych czasach, ojciec Pana Władysława miałby założoną Niebieską Kartę i z pewnością spędziłby kilka lat w więzieniu, oraz pod dozorem kuratora. Podziwiam naszego wspaniałego tyczkarza za wytrwałość, hartowanie charakteru oraz umiejętność uporania się z traumami z dzieciństwa. Znalazł on sobie strategię na poradzenie sobie z rodzinną gehenną poprzez sport.

Dziękuję Panie Władysławie, że podzielił się Pan z nami swoją trudną historią. Widzę w niej wskazówkę i wsparcie dla osób, które nie mają tyle odwagi, siły przebicia, oraz zaufania do siebie.

Mirabelka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.