Dość długa przerwa w pisaniu tutaj, spowodowana jest moją aktywnością na fb, gdzie ostatnio kieruję dużo swej energii. Okazało się, że dzięki fb nawiązałam wiele owocnych kontaktów i form przekazu. Powiem więcej: znalazłam swoje stado. Dzięki inspiracji wziętych właśnie z fb poznałam tę płytę nagraną przez Talk Talk, ostatnią przed ich rozpadem. Uważaną za arcydzieło i przedmurza post-rocka. Ale to później. W czasach, gdy powstała wzbudzała kontrowersje. Ja też nie byłam na nią gotowa.
Materiał na płytę Laughing Stock powstawał z ogromnym zaangażowaniem 50 muzyków towarzyszących Markowi Hollisowi i Lee Harrisowi, czyli temu co zostało z Talk Talk. Istnieją magiczne opowieści, o tych ośmiu miesiącach na przełomie 1990/91 roku tworzenia muzyki w Wessex Studio w Londynie. Talk Talk skupił wokół siebie twórczą rodzinę, z którą częstokroć w ciemnościach, przy zdjętych zegarach improwizował w transie, dopóki każdy muzyk nie włożył swojego wkładu w najczystszej esencji.
Jest tu wszystko co lubię, poznałam, pokochałam i jeszcze nie znam. Życie i śmierć. Zachwyt i rozczarowanie. Wszystko, za czym tęsknię i nawet nie wiedziałam, że mogę za tym tęsknić. Zespół osiągnął niesamowitą dojrzałość i wyprzedził swój czas. Hollis doprowadził do perfekcji sposób operowania głosem na granicy słyszalności, co wiele lat później tak skwapliwie kontynuuje np. Sigur Rose. Przy słuchaniu odkrywają mi się kolejne emocje, które mogę sobie przeżywać bezpiecznie, ze słuchawkami na uszach.
Myrrhman zaczyna się ciszą dającą przeczucie czegoś wyjątkowego. Ascension Day to reminiscencje po tym, co nam zostało z lat 80ych; dziedzictwo rozstrojonej gitary z Love Will Tear Us Apart, atmosfera po samobójczym otrzeźwieniu. After the Flood faluje brzmieniem organów Hammonda i przenosi pod sam chór, gdzie z serca wypływa mi pieśń dziękczynna za życie. W Taphead harmonijka i trąbka przeszywają na wylot… „When do you know
You know you learn
Arrive at spring once again”...
Potem jeszcze kolejne refleksje o przemijaniu przy New Grass, z transowym biciem serca i gorącym pragnieniem: „Fed me illusion’s gate!” i… następuje niespodziewany odjazd ku końcowi.
Szósty utwór Runeii, z ledwie co słyszalnym wokalem Marka Hollisa, pozostawia w ogromnym niedosycie. Jak to już? Czuję się rozbudzona poznawać więcej. Oczyszczona. Pełna otuchy.
Ten album jest dla mnie przykładem twórczości, która powstała z potrzeby serca i umysłu, bez presji czasu i ciśnięcia kontraktem. Wytwórnia Verve dała muzykom wolną rękę. Wspaniale, że przeszli z EMI pod jej skrzydła.
P.s. Następna w kolejce do odsłuchu czeka „starsza siostra” płyta Spirit of Eden z 1988 roku.
Mirabelka
wywiad z twórcą okładki:
Interview with James Marsh on his album cover work for Talk Talk