Pomimo, że obraz czarno-biały i szwankuje w wielu miejscach, a i dźwięk pozostawia wiele do życzenia, chłonę ten koncert wzruszona i szczęśliwa. Jakże jestem spragniona takiej muzyki! Prawdziwej i autentycznej, jaką może być tylko blues, w takim wymiarze. Zciuchrany, błąkający się po niebezpiecznych zaułkach Chicago blues. Sprawiający, że życie w Puławach staje się bardziej znośne. Oblepiony błotem, upstrzony muchami i drobnymi żyjątkami znad delty Misipisi /thank’s Tom Sawyer!/. Zawracający Wisłę kijem. Raz wyjący w pysku wilka, a raz skamlący jak bezbronna owca, tak samo przeszywający duszę na wskroś.
obraz: Alfred Wierusz- Kowalski
Poniżej krótki filmik o sensie bluesa, wzajemnym przenikaniu się dusz, niepomnych na wiek metrykalny. W rolach głównych nestor bluesa Delty M. Son House i młody gniewny gitary- Mike Bloomfield. Obaj już od dawna nie żyją, nie żyje też Paul Butterfield /w maju minęła 30 rocznica jego śmierci, dacie wiarę?/, o którym z taką estymą wypowiada się M.B. Paul Butterfield lubił chadzać własnymi drogami. Zmarł w wieku niespełna 45 lat, wskutek przedawkowania heroiny. Ale spokojnie, nie był ćpunem. Z tego, co wyczytałam, cierpiał na silne dolegliwości bólowe z powodu choroby jelit. Przeszedł kilka operacji, niestety mało skutecznych. Heroina uśmierzyła jego ból nad wyraz skutecznie.
Mirabelka