Nagła śmierć Paco de Lucii poruszyła kolejną nić łączącą nas ze wszechświatem.
Poniżej fragment wspomnień Macieja Stasińskiego, zamieszczonych w Gazecie Wyborczej dnia 26.02.2014r. Całość znajduje się tutaj:
http://wyborcza.pl/1,75477,15527078,Paco_de_Lucia_nie_zyje___Tytan_w_swiecie_flamenco_.html
„…Z dala od celebryckiego zgiełku
Po licznych wycieczkach w kierunku world music zawsze i tak wracał do flamenco, do jego oszczędnej i pozornie monotonnej harmonii. Sam najbardziej cenił nie swoje wirtuozerskie popisy z McLaughlinem i di Meolą, ale oszczędne płyty jak „Almoraima”, „Sciroco” czy „Cositas buenas”. Nie odrzucał nowości ani w interpretacji, ani technologii. W ostatnich latach używał komputera do komponowania i aranżacji. Ale mawiał: „Choćbyś nie wiem, jak fantastyczną muzykę zrobił w studio, jak jej nie zagrasz na scenie, to wszystko na nic”.
Wiedział, że jest mistrzem, że się go naśladuje. Ale żył z dala od celebryckiego zgiełku. Nie lubił wywiadów. Miewał okresy depresji i melancholii, wtedy zaszywał się w jednym ze swoich domów – w Madrycie, w Toledo, na Kubie lub w Meksyku. – Bywa, że nie wypuszczam gitary z ręki godzinami, ale zwykle nie ćwiczę systematycznie – mówił w jednym z nielicznych wywiadów.
Zmarł we wtorek na zawał, bawiąc się z wnukami na plaży opodal meksykańskiego Cancun.
W hiszpańskich mediach społecznościowych popłynął lament. „Odszedł Bóg, Geniusz, Czarodziej, Mistrz, Największy, Gigant” – takimi słowami żegnają go wszyscy, z królem Juanem Carlosem włącznie.
Z biegiem lat kasztanowe loki siwiały i przerzedzały się, naznaczoną zmarszczkami twarz otoczyła szpakowata bródka. Ale gdy siadał na krześle z gitarą, zawsze z tak samo nogą założoną na nogę i zawsze w śnieżnobiałej koszuli, Paco de Lucia stawał się znowu młodzieńcem i krzesał palcami skry…”
Mirabelka