W dzisiejszej wędrówce przez zadymione korytarze, wypełnione swingującym jazzem, dotarłam do zaczarowanej bebopowej trąbki Milesa Davisa. Urodził się w 1926r i dzieciństwo spędził na ranczo, zapalczywie jeżdżąc konno. Jego mama była pianistką bluesową, ale nie wierzyła zbyt mocno w siłę czarnej muzyki. Chciała, żeby Miles pokochał skrzypce, lecz on wolał trąbkę.
W latach 1950–1955 Davis głównie nagrywał jako lider dla wytwórni Prestige i Blue Note w kombinacji rozmaitych małych grup. Jako muzycy towarzyszący pojawiali się Sonny Rollins, John Lewis, Kenny Clarke, Jackie McLean, Art Blakey, Horace Silver, Thelonious Monk, J. J. Johnson, Percy Heath, Milt Jackson i Charles Mingus. Inspiracją Davisa w tym okresie był pianista Ahmad Jamal, którego skąpy styl kontrastował z „wypełnionym” brzmieniem bebopu. Podobnie jak wielu mu współczesnych, uzależnił się od heroiny. W pierwszej części tej dekady, mimo że często występował i grał wiele sesji, w większości były one pozbawione polotu i wydawało się, że jego talent się marnuje. Nikt nie był tego bardziej świadom niż sam Davis i jego żona. W zimie 1953–1954 Davis powrócił do East St. Louis i zamknął się w pokoju gościnnym na farmie swojego ojca na siedem dni, aż jego organizm zupełnie pozbył się narkotyku. Po przezwyciężeniu nałogu heroinowego, Davis dokonał kilku ważnych nagrań dla Prestige w 1954, później zebranych na Bags’ Groove, Miles Davis and the Modern Jazz Giants i Walkin’. W tym czasie zaczął używać tuby harmonicznej by zaciemnić i stłumić tembr swojej trąbki i to stłumione brzmienie trąbki miało być później kojarzone z Davisem przez resztę jego kariery.
Występy Davisa, nękanego przez osteoartrozę (przez którą w 1976 musiał poddać się operacji wymiany stawu biodrowego, pierwszej z kilku), depresję, zapalenie kaletki maziowej, wrzody, reumatyzm i wznowione uzależnienie od alkoholu i nielegalnych środków odurzających (głównie kokainy i heroiny), spotykały się z ostrą krytyką od końca 1974 po wczesny 1975 rok; podczas koncertu w małym klubie w San Francisco zagrał on tylko parę postrzępionych, atonalnych figur na organach i trąbce „wah-wah”, resztę trzygodzinnego występu spędzając na tańczeniu do muzyki granej przez jego zespół. Do czasu gdy grupa dotarła do Japonii w lutym 1975 roku, Davis był na krawędzi psychicznego załamania i wymagał obfitych ilości wódki i morfiny aby móc wypełnić swoje zobowiązania.
Wkrótce potem, Davis zupełnie wycofał się z życia publicznego na pięć lat. Jak Gil Evans eufemistycznie stwierdził: Jego organizm jest zmęczony. I po całej tej muzyce, do powstania której się przyczynił przez ostatnie 35 lat, potrzebuje wypoczynku.
Nagrał jeszcze kilka płyt, The Man with the Horn, We Want Miles, Star People, Decoy, You’re Under Arrest, zanim zmarł na udar mózgu, w wieku 65 lat.
Jego muzyka oparła się próbie czasu i może być inspiracją do dalszego tworzenia. Trafnie to ujął Wojciech Waglewski /Zwierciadło 3/2014/:
„Całe życie dążę do prostoty dźwięku, formy, a jednocześnie głębokości, czyli tego miejsca, w którym każdy ton staje się intensywniejszy. Miles Davis grał bardzo niewiele dźwięków, na każdej płycie w zasadzie te same, ale były one w takim miejscu i tak wycelowane, że nikt inny tak tego nie potrafił wykonać.”
Poza soczystymi, z głębin wydobywanymi połączeniami dźwięków, intryguje mnie aspekt uzależnienia Davisa; na ile wspomaganie się przez niego chemicznymi substancjami warunkowało jakość i przebieg tych kompozycji. Jak zwykle, przy okazji, powraca refleksja: czy artyści powinni mieć taryfę ulgową w tym obszarze?
Gdy uświadamiam sobie te mechanizmy, poprzez pryzmat tysięcy nieszczęść ludzkich, których przyczyną były różnorakie uzależnienia, czuję złość. Pojawia się we mnie bunt i w odwecie postanawiam nie słuchać całej tej muzyki, czytać tych książek, oglądać takich obrazów… Ale… słucham, czytam i oglądam…
Mirabelka
Jeanne Moreau and Miles Davis