Marcin Dorociński- intrygujący człowiek i aktor

Marcin Dorociński, aktor, rocznik 1973. Jego ojciec był kowalem[1]. Marcin ma trzech braci – jednego młodszego i dwóch starszych, którzy zostali policjantami. Dorastał w Kłudzienku[2], 20 km na zachód od Warszawy. O szkole aktorskiej zaczął myśleć pod koniec nauki w technikum w Grodzisku Mazowieckim, gdzie brał udział w akademiach szkolnych. W podjęciu decyzji pomogła mu Izabela Kust, nauczycielka historii i Ewa Różbicka, która przygotowywała grupkę przyszłych aktorów oraz jego przyjaciel Gerard Położyński, dzięki któremu kilka tygodni przed egzaminami na studia wystąpił na festynie w Domu Kultury w Pruszkowie[3]. Dorabiał jako ochroniarz w klubie Blue Velvet, prowadził prezentację szamponu i golarki, był kelnerem w Qchni Artystycznej.

z wywiadu w Zwierciadle 11/2012 przeprowadzonego przez Zofię Fabjanowską- Micyk, wynotowałam rzeczy, które mnie interesują z punktu widzenia tego bloga

„… Zostałem aktorem nie po to, żeby stać w błysku fleszy. To nie było to, co mnie interesowało i przyciągnęło do aktorstwa. Kocham ten zawód i spełniam się w nim,  bo dzięki niemu mogę robić rzeczy, których normalnie nie miałbym szansy nawet spróbować.

Jestem nieśmiały, mam swoje kompleksy. Ale to się przydaje, bo problemy i kompleksy mogę upchnąć w bohatera. Zbudować dzięki temu postać z krwi i kości, która czerpie z moich słabości. W normalnym życiu nigdy nie byłem specjalnie wyrywny…”

„Obława- to mocne i mroczne kino. Kiedy grałeś w „Róży” Wojciecha Smarzowskiego, mówiłeś o tym,  jak trudno wcielać się w takie postaci, wrócić po czymś takim do normalnego życia. Tym razem było inaczej? Zahartowałeś się, zobojętniałeś?

Zahartowałem na pewno. Po lesie biegałem w samym swetrze i w pewnym momencie czułem się tak, jakbym naprawdę był na wojnie. Pracowaliśmy po 12 godzin prawie miesiąc z rzędu i przyzwyczaiłem się do tej temperatury i już mi  nie przeszkadzała. Człowiek to jednak stworzenie, może dużo znieść… Nie, nie zobojętniałem. Jak mógłbym zobojętnieć na to, że dzieje się komuś krzywda. Pewnie, że zagrać to nie to samo, co przeżyć coś naprawdę. Mógłbym sobie założyć, że mnie to nie dotyczy: w końcu moja robota to tylko udawanie, ale to i tak odkłada się gdzieś w organizmie. Aktorstwo  to nie zawód, z którego można wyjść po godzinach. Ja jem, śpię, żyję z kimś, kogo gram od rana do wieczora, i to czasem bywa niezła męka. Dla mnie i dla moich najbliższych…”

Lubię takich ludzi, takie granie…

Mirabelka

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.