zdj. Gijsbert Hanekroot / Redferns, Rolling Stone. Johnny Winter na koncercie w Amsterdamie
Umknęło mi, że odszedł z tego świata jeden z najznakomitszych jego gitarzystów- Johny Winter. Stało się to ponad rok temu, 16 lipca 2014 r w pokoju hotelowym w Zurychu. Miał 70 lat, jeśli to w ogóle ma dla was jakiekolwiek znaczenie. Był bywalcem najsłynniejszych sal koncertowych, jak i najpodlejszych spelunek. Doświadczył splendoru sławy jako twórca, ale upadku jako człowiek. Nie idźcie jego drogą!
Dla mnie J. Winter na zawsze pozostanie białym ptakiem bluesa, z ekspresyjnymi nieziemskimi piórami. Bluesmanem z pokolenia Janis Joplin i Jimiego Hendrixa, który przeżył ich o ponad 40 lat! Był albinosem, jak nasz Wiedźmin. Białym ptakiem ery Wodnika. Wirtuozem najcieńszej strumy. Heroinistą i geniuszem muzycznym. W ostatecznym bilansie niestety zwyciężyło uzależnienie. Dojmującej rozpaczy istnienia nie udało mu się pokonać muzyką. Zjawiskową muzykalność zawdzięcza wsłuchiwaniu się od dziecka w dźwięki wygrywane na strunach gitar przez legendarnych bluesmanów, takich jak Muddy Waters, B.B King, czy J.L. Hooker. Urodził się w miasteczku Beaumont w Teksasie, znanym z rafinerii ropy naftowej.
Wraz z młodszym bratem szlifował warsztat we wszystkich możliwych klubach. Wkrótce znalazł się na Woodstock, gdzie wykonał 9 utworów i całkiem poważnie stawał w szranki z samym Hendrixem. Niestety, nie wytrzymał presji, uzależnił się od heroiny i popadł w depresję. Próbował z tego wyjść poprzez muzykę. Wynikiem tego jest ok. 25 longplayów, którymi możemy się delektować. Na ostatniej płycie „Step Back”, wydanej już po śmierci, muzykowi towarzyszyli m. in. Erick Clapton, Joe Perry /Aerosmith/ i Billy Gibbons /ZZ Top/.
Mirabelka