Czy słyszeliście o tym niepozornym z wyglądu gościu, który śpiewał tak dziwnie, jakby szeptem rwał pajęczą nić? To Elliot Smith, który urodził się w stanie Nebrasca i po 34 lata twórczego życia pomiędzy strunami gitary a szamotaniem się z alkoholem, zabił się kuchennym nożem… Dał się pokonać depresji i szaleństwu. Nie uchroniła go muzyka przed samotnością. Zawsze w takich sytuacjach zachodzę w głowę co się musi wydarzyć w umyśle osoby dotychczas świadomej, aby własnoręcznie pozbawiać się życia? Przyznam, że wieloletnie rozmyślania nad tym, nie posuwają mnie nawet o krok do przodu.
Zanim na dobre zerwała się pajęcza nić, Elliot Smith zdążył nagrać 7 albumów, z których 2 wydano już po jego śmierci.
Mnie najbardziej się podoba, że się tak wyrażę „Either/ Or” z 1997 roku. Klimat tych nagrań przypomina mi solowe dokonania Johna Lennona, tuż po rozpadzie Bitelsów. Szczególnie polecam: „Ballad of big nth” i „Cupid’s trick”.
Mirabelka