Ta wiadomość zastała mnie jakby nigdy nic wyglądającą przez okno. Nie przeczuwając kompletnie niczego, gapiłam się jak śnieg przykrył miejsce po ściętej niedawno ptasiej czereśni. „Odszedł słynny kanadyjski pieśniarz i poeta… W wieku 82 lat, w Mieście Aniołów… Rodzina prosi o uszanowanie jej intymności w okresie żałoby…”
Doświadczam wszechogarniającej pustki. Nic nie wiem i wiem wszystko. Jestem pewna i kompletnie bezradna. Jestem przepełniona pustką, czaicie? To stan tak… uroczysty i wyjątkowy. Pustka jest tutaj jak najbardziej pozytywna i pożądana. Formuje się w świetlistą kulę, która oświetla moją świadomość. Przecież Cohen był ze mną od zawsze, więc na zawsze pozostanie. Może jeszcze tego dotąd tak nie nazwałam, ale w obliczu ostateczności już czas: Cohen- to jeden z najważniejszych moich Ojców Duchowych. Filar, dający życiodajne oparcie. Mam świadków, którzy potwierdzą, jak mówiłam zaraz po informacji o nieoczekiwanej nagrodzie dla Dylana: ” Jeśli już, to Cohen powinien dostać Nobla!”. Miałam tego nie pisać, bo teraz, jakie to ma znaczenie?
Pozostała muzyka, cudownie opleciona wierszami, czy też słowa niesione niebiańskimi dźwiękami.
Cohen zdążył się z nami pożegnać ostatnią płytą, wydaną w październiku:
ale ja dziś słucham Cohena z towarzyszeniem publiczności, nagranego w 1968 przez BBC.
Chciałam z kimś pobyć w tym stanie, więc siadłam do komputera i napisałam maila do przyjaciółki:
„Jakże inaczej się z nami żegna, niż Dawid Bowie. Śpiewa, a właściwie punktuje swym wciąż zmysłowym głosem: „I’m ready my Lord…”. Cóż powiedzieć, wolę takie spokojne pożegnanie. Myślę, że Bowie nie był jeszcze gotowy, dlatego tak się szamotał. Cohen przeżył 12 lat więcej, zawsze to coś. Poruszające.” Pewnie, że płakałam. Płaczę.
Mirabelka
Zainteresowanych odsyłam do moich wcześniejszych wpisów: